Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Otwieraj! — krzyczał Andrzej Efimycz, drżąc całem ciałem. — Żądam tego!
— Pogadaj jeszcze! — odpowiedział za drzwiami Nikita. — Pogadaj!
— Idź i poproś tutaj Eugeniusza Teodorowicza! Powiedz, że ja go proszę na chwilę!
— Jutro on sam przyjdzie.
— Nigdy nas nie wypuszczą! — rzekł Jan Dymitrycz. — O Boże, czy naprawdę niema piekła i ci niegodziwcy nie będą karani? Gdzież jest sprawiedliwość? Otwieraj, niegodziwcze, duszę się! — krzyknął ochrypłym głosem i rzucił się na drzwi. — Roztrzaskam sobie głowę! Zbóje!
Nikita gwałtownie otworzył drzwi obiema rękami i kolanem pchnął Andrzeja Efimycza, potem zamierzył się i uderzył go pięścią w twarz. Andrzejowi Efimyczowi wydało się, że ogromna słona fala zalała go całego z głową i popchnęła go do łóżka; w ustach istotnie poczuł coś słonego, widocznie dziąsła jego krwawiły. Chcąc wypłynąć, wzniósł ręce i schwycił za poręcz łóżka, w tej samej chwili uczuł, że Nikita dwa razy uderzył go w plecy.
Krzyknął strasznie Jan Dymitrycz. I jego bili.
Potem wszystko ucichło. Wązki pas księżycowego światła wpłynął przez kratę i rzucił na podłogę cień podobny do sieci. Było strasznie.
Andrzej Efimycz położył się na łóżku i stłumił oddech: wystraszony czekał, czy go jeszcze bić będą. Miał uczucie, jak gdyby ktoś obrócił mu kilkakrotnie sierp w piersi i we wnętrznościach. Ugryzł z bolu poduszkę, zacisnął zęby i nagle wśród chaosu myśli zabłysła mu najjaśniej nieznośna myśl, że taki sam ból znoszą od szeregu lat, dzień po dniu, ci ludzie, którzy teraz przy świetle księżyca wyglądają, jak czarne cienie. Jakże to mogło się stać, że przez więcej niż dwa-