Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
37

W sali było już ciemno. Doktór wstał i stojąc zaczął opowiadać, co piszą zagranicą i w Rosyi i jaki się teraz daje zauważyć kierunek myśli. Jan Dymitrycz słuchał uważnie i zadawał pytania, ale nagle, przypominając sobie coś strasznego, schwycił się za głowę i położył się na łóżku tyłem do doktora.
— Co panu jest? — zapytał Andrzej Efimycz.
— Pan już odemnie nie usłyszy ani jednego słowa! — twardo odpowiedział Jan Dymitrycz. — Niech mnie pan opuści.
— Dlaczego?
— Mówię panu: niech mnie pan opuści. Do dyabła!
Andrzej Efimycz wzruszył ramionami, westchnął, wyszedł. Przechodząc przez sień, powiedział:
— Gdyby tak sprzątnąć można, Nikita... Strasznie ciężkie powietrze!
— Słucham wielmożnego pana.
»Jaki to przyjemny młody człowiek! — myślał Andrzej Efimycz, wracając do swego mieszkania. — Odkąd tu mieszkam, to pierwszy człowiek, z którym rozmawiać można. On umie rozumować i interesuje się tem, co zainteresowania godne«.
Czytając i później, kładąc się spać, bezustannie myślał o Janie Dymitryczu, a nazajutrz rano przebudziwszy się, przypomniał sobie, ze zapoznał się z mądrym i interesującym człowiekiem i postanowił, skorzystać z pierwszej sposobności, aby znów pójść do niego.


X.


Jan Dymitrycz leżał w tej samej pozycyi, co dnia poprzedniego, z założonemi nogami i obejmując rękami swą głowę.
— Jak się masz przyjacielu — rzekł Andzej Efimicz. — Nie śpi pan?