Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
32

wały, odprowadzał doktór swego przyjaciela poczmistrza do bramy. W tej samej chwili wchodził na podwórze żyd Mosiek, powracający ze swoim łupem. Był bez czapki, w płytkich kaloszach na bosych nogach; w ręku trzymał niewielki woreczek z zebraną jałmużną.
— Dajcie, choć grosik! — zwrócił się do doktora, drżąc z zimna i uśmiechając się.
Andrzej Efimycz, który nigdy nie odmawiał, podał mu sztukę srebra.
— Jakże to źle — myślał, patrząc na jego bose, czerwone i wychudzone nogi. — Przecież jest mokro.
Wzburzony do żywego uczuciem litości i wstrętu, poszedł za żydem do oficyny, spoglądając to na jego łysinę, to na zaczerwienione nogi.
Przy wejściu doktora, Nikita zeskoczył z kupy śmieci i wyprostował się.
— Jak się masz, Nikita — rzekł miękko Andrzej Efimycz. — Możeby temu żydowi można dać buty i czapkę, przeziębi się.
— Słucham, wielmożny panie. Powiem nadzorcy.
— Bądź łaskaw. Poproś go w mojem imieniu. Powiedz, że ja go o to proszę.
Drzwi z sieni do pawilonu były otwarte. Jan Dymitrycz, leżąc na łóżku, wsparty na łokciu, z trwogą słuchał nieznajomego głosu i nagle poznał doktora. Zatrząsł się cały z gniewu, zeskoczył z pościeli i ze złą, zaczerwienioną twarzą, z oczami błyszczącemi, wybiegł na środek sali.
— Doktór przyszedł! — zawołał i roześmiał się. — Nakoniec! Panowie, winszuję, doktór zaszczyca nas odwiedzinami swemi! Przeklęta gadzina! — jęknął w złości, jakiej u niego nie widywano, tupnął nogą. — Zabić tego potwora! Nie, mało zabić! Utopić go!...
Andrzej Efimycz, słysząc to, wyjrzał z sieni do sali i zapytał miękko: