Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Prokop wszedł ostrożnie do mnie ze szklaneczką i usiadł przy stole.
— Powinien pan napić się pieprzówki — rzekł po namyśle. — Jakąkolwiek masz pan biedę, napijesz się, to i przejdzie. Dobrze by też było gdyby matka nalała sobie pieprzówki do ucha, bardzo by jej to pomogło.
O trzeciej poszedł do rzeźni po mięso. Wiedziałem, że już spać nie będę, a chcąc sobie choć trochę skrócić czas do godziny dziewiątej, poszedłem razem z nim. Nieśliśmy latarnie, a synek jego, Mikołajek, wyrostek trzynastoletni, z twarzą pokrytą sińcami od częstych uderzeń, z wyglądem skończonego łotra, jechał w saniach za nami, popędzając konie zachrypniętym głosem.
— A to chyba gubernator karać pana będzie — mówił po drodze Prokop. — Jest nauka gubernatorska, jest klasztorna, jest oficerska, jest doktorska, każdy stan wymaga nauki. A pan nie trzyma się swojej nauki i na to pozwolić panu nie mogą.
Rzeźnia była za cmentarzem i dotychczas widziałem ją tylko zdaleka. Były to trzy ponure szopy, ogrodzone szarym płotem, a gdy wiał wiatr, w lecie, w upalne dni rozchodził się stąd przykry zapach. Wchodząc na podwórze nie dostrzegłem po ciemku owych szop; napotykałem co krok konie i sanie puste, lub już napełnione mięsem, chodzili ludzie z latarkami w rękach i kłócili się w przeraźliwy sposób. Wymyślali też i Prokop i Mikołajek, równie ohydnych używając wyrazów i w powietrzu rozlegał się przeraźliwy hałas kłótni, kaszlu i rżenia koni.
Czuć było zabite zwierzęta i nawóz. Śnieg topniejąc, mieszał się z błotem, i zdawało mi się, że stąpam po kałużach krwi.
Nałożywszy pełne sanie mięsa, pojechaliśmy na rynek do jatki. Dniało. Szły jedna za drugą kucharki i otyłe damy w salopach. Prokop, z toporkiem w ręku, w białym fartuchu, obryzganym krwią, klął, żegnając