Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No? — odzywała się Karpowna, kochająca szalenie swego wychowańca. — Co, synku?
— Mogę ci, mamo, łaskę moją okazać. Przez całe twoje ziemskie życie będę cię karmił, przez całą starość twoją na tym padole płaczu, a kiedy umrzesz, sam ci pogrzeb sprawię.
Wstawałem codziennie o wschodzie słońca i kładłem się wcześnie. Jedliśmy wszyscy bardzo dużo; spaliśmy doskonale, ale nie wiem dlaczego tak mi serce w nocy biło. Z towarzyszami żyłem w zgodzie. Wymyślania, przekleństwa, i życzenia w rodzaju tego: »żeby ci oczy wypłynęły«, albo »cholera dotknęła«, trwały cały dzień, ale po za tem nie kłóciliśmy się wcale. Czeladnikom zdawało się, że jestem jakimś religijnym odszczepieńcem i dobrodusznie żartowali ze mnie, mówiąc, że rodzony ojciec mnie się zaparł, a jednocześnie opowiadali, że i oni rzadko zachodzą do świątyni Pańskiej i że niektórzy z nich po dziesięć lat nie chodzili do spowiedzi, a tą rozwiązłość usprawiedliwiali tem, że malarz miedzy ludźmi jest tem, czem kawka między ptakami.
Czeladnicy poważali mnie i obchodzili się ze mną z szacunkiem; im, widocznie podobało się to, że ja nie piję, nie palę, i prowadzę proste stateczne życie. Raziło ich to tylko nieprzyjemnie, że nie biorę udziału w kradzieży pokostu i że nie chodzę do obstalujących prosić o parę groszy na piwo. Kradzież pokostu i farby gospodarzowi była u malarzów w zwyczaju i nie uważano jej za kradzież. Dziwna rzecz, że nawet człowiek tak sprawiedliwy, jak Riedka, odchodząc od roboty, zabierał za każdym razem trochę farby i pokostu. Prosić na piwo nie wstydzili się nawet poważni starcy, posiadający swe własne domy, i wstyd i przykro było patrzeć, gdy czeladnicy tłumnie winszowali jakiejkolwiek miernocie, przed rozpoczęciem pracy i kończąc ją, a otrzymując dwudziestkę pokornie dziękowali.