Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I jeszcze by nie kupił! — odezwał się Czeprakow o inżynierze. — Ileż on samych dostawców zdziera! Ze wszystkich zresztą...
Później zaprosił mnie na obiad, zdecydowawszy z zakłopotaną miną, że mieszkać będziemy we dwóch w oficynie, a stołować się będę u jego matki.
— Skąpa ona — rzekł Czeprakow — ale tobie drogo nie policzy.
W maleńkich pokoikach, w których mieszkała jego matka, było nadzwyczaj ciasno, wszystkie, nie wyłączając sieni i przedpokoju, zawalone były meblami, które po sprzedaży majątku przenieśli tutaj z dużego domu; wszystko to było staroświeckie, meble mahoniowe. Pani Czeprakow była tęga, nadzwyczaj otyła kobieta, ze skośnemi, chińskiemi oczami, siedziała pod oknem w ogromnym fotelu i robiła pończochę. Przyjęła mnie bardzo ceremonialnie.
— Mamo, Połozniew — rzekł, przedstawiając mnie Czeprakow. — Obejmie tutaj posadę.
— Czy pan szlachcic? — zapytała dziwnie nieprzyjemnym chropowatym głosem, jak gdyby w jej gardle smażyło się sadło.
— Tak — odpowiedziałem.
— Proszę, niech pan siądzie.
Obiad był marny. Podali mi pierog z kwaśnym twarogiem i mleczną zupę. Helena Nikiforowna, pani domu, bezustannie mrugała to jednem, to drugiem okiem. Jadła, piła, ale w całej jej postaci było już coś martwego, bodaj, że czuć było nawet trupa. Życie w niej ledwo się tliło, ledwo się też tliło wspomnienie, że to jest pani, obywatelka, która miała swoich poddanych, że to jest generałowa, którą służba tytułowała jaśnie wielmożną, a kiedy te nędzne resztki życia zapalały się w niej na chwilę, wtedy mówiła do syna:
— Jean, jak trzymasz nóż?