Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nadszedł wieczór. Mieszkaliśmy na Wielkiej Dworjańskiej, była to główna ulica w mieście i po niej wieczorami spacerował nasz beau monde. Porządnego ogrodu nie mieliśmy wcale. Wspaniała ta ulica po części zastępowała ogród, gdyż po obu jej stronach rosły topole, wydające bardzo miły zapach, zwłaszcza po deszczu; z poza płotów zwieszały się gałązki akacyi, wysokie krzaki bzu, czeremchy, jabłoni. Majowy zmierzch, delikatna młoda zieloność w przeróżnych odcieniach, zapach bzu, brzęczenie chrabąszczy, cisza, ciepło, jakżeż to wszystko nowe i jak niezwykłe, chociaż wiosna powtarza się co rok! Stałem przed furtką i przypatrywałem się spacerującym. Z wielu z pomiędzy nich wzrosłem i swawoliłem, teraz moje towarzystwo mogłoby ich obrazić, bo ubrany byłem biednie i niemodnie, patrząc na moje wązkie spodnie i na duże, niezgrabne trzewiki mówili, że noszę makarony na okrętach. Poza tem używałem niedobrej reputacyi w mieście, gdyż nie miałem ustalonego stanowiska społecznego, grywałem często w tanich cukierniach w bilard, a być może i dlatego, że prowadzili mnie dwa razy do oficera żandarmeryi, coprawda bez mojej winy.
W wielkim domu naprzeciw nas, u inżyniera Dołżykowa, grali wesoło na fortepianie. Zaczynało się już ściemniać, na niebie zamigotały pierwsze gwiazdy. Oto, wolno, kłaniając się co chwila, przeszedł ojciec w starym cylindrze z wysoko zagiętemi brzegami, wsparty na ramieniu mej siostry.
— Patrz! — mówił do siostry, wskazując na niebo tym samym parasolem, którym mnie niedawno bił. — Spojrz na niebo! Gwiazdy, nawet najmniejsze, wszystko to światy! Jakże nic nie znaczącym jest człowiek w porównaniu z wszechświatem!
Mówił to takim tonem, jak gdyby mu było niezwykle rozkosznie i przyjemnie, że jest tak mało zna-