Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czytał psałterz, za mogiłę też nic od niego nie wzięli, gdyż stróż cmentarza był jego kumem. Czterech chłopów odniosło trumnę na cmentarz, ale też nie za pieniądze, tylko przez szacunek dla starego. Za trumną szły chude stare baby, przechodnie żegnali się pobożnie. I Jakób cieszył się bardzo, że wszystko się tak poważnie, tak przyzwoicie i tak tanio odbywa. Żegnając się z Martą po raz ostatni, dotknął ręką trumny i pomyślał: »Dobra robota!«
Ale wracając z cmentarza, zrobiło mu się niedobrze. Czuł się niezdrów, oddech jego był gorący i ciężki, osłabł w nogach, czuł silne pragnienie. A do głowy cisnęły mu się przeróżne myśli. Znów sobie przypomniał, że przez całe życie nie pożałował Marty, nie przygarnął jej. Pięćdziesiąt dwa lata, w czasie których mieszkali w jednej chacie, ciągnęły się długo — długo, ale jakoś tak wypadło, że przez cały ten czas nie pomyślał o niej ani razu, nie zwrócił na nią uwagi, jak gdyby była kotem, lub psem. A przecież ona dzień w dzień paliła w piecu, gotowała i piekła, chodziła po wodę, rąbała drwa, spała z nim na jednem łóżku, a kiedy on wracał pijany z wesela, ona za każdym razem z nabożeństwem wieszała skrzypce jego na ścianie, otulała go i czyniła to wszystko w milczeniu, z nieśmiałym, zakłopotanym wyrazem twarzy.
Naprzeciw Jakóba, uśmiechając się i kłaniając mu się, szedł Rotszyld.
— A ja was szukam, dziadku — rzekł. — Mojsiej Iljicz prosi was, żebyście zaraz do niego przyszli.
Jakób czem innem był zajęty. Na płacz mu się zbierało.
— Daj mi spokój! — rzekł i poszedł dalej.
— Jakże tak można? — przeraził się Rotszyld, zabiegając mu drogę. — Mojsiej Iljicz się obrazi! Kazali, żebyście zaraz przyszli!