Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wienie zdobywać sobie można polowaniami i grabieżą.
Czeczewicyn stronił cały dzień od dziewczynek i spoglądał na nie zpodełba. Po podwieczorku przypadkowo pozostał sam z niemi przez parę minut. Nie wypadało milczeć. Chrząknął więc poważnie, potarł prawą dłonią lewą rękę, spojrzał ponuro na Katię i spytał:
— Czy panienka czytała Mayne-Reida?
— Nie, nie czytałam... Czy pan się ślizga?
Pochłonięty swemi myślami, Czeczewicyn nic nie odpowiedział na to pytanie, lecz wydął policzki i westchnął, jakby mu było bardzo gorąco. Jeszcze raz podniósł wzrok na Katię.
— Kiedy stado bizonów pędzi przez pampasy, ziemia drzy, a wówczas mustangi wierzgają i rżą z przerażenia.
Uśmiechnął się smutnie, poczem dodał:
— Również Indjanie napadają na pociągi. Ale najgorsze — to moskity i termity.
— A to co takiego?
— To coś w rodzaju mrówek, tylko skrzydlatych. Bardzo mocno kąsają. Czy pani wie, kto ja jestem?
— Pan Czeczewicyn.
— Nie! Jestem Montigomo Szpon Jastrzębi, wódz niezwyciężonych.
Zupełnie niezrozumiałe słowa Czeczewicyna, jego ciągłe ciche rozmowy z Włodkiem i ta okoliczność, że Włodzio wcale się nie bawi z siostrami, lecz wciąż o czemś rozmyśla — wszystko to wydawało się dziwne i zagadkowe. To też obie starsze dziewczynki, Katia i Sonia, zaczęły pilnie śledzić chłopców. Wieczorem, gdy obydwaj kładli się spać, dziewczynki podkradły się pode drzwi