Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Djabli wiedzą, co za fura — żachnął się geometra, włażąc na wóz. — Nie zmiarkujesz, gdzie przód, a gdzie tył…
— Co tu miarkować? gdzie koński ogon — tam przód, a gdzie wielmożny pan siedzi — tam tył.
Koń był młody, ale wychudły, nogi miał rozkraczone i uszy pogryzione. Kiedy woźnica wstał i zdzielił go sznurowym batem, koń wstrząsnął tylko głową i dopiero gdy woźnica zaklął i uderzył po raz drugi, fura zgrzytnęła i zatrzęsła się, jak w febrze. Po trzeciem uderzeniu fura zakołysała się, a po czwartem — nareszcie ruszyła z miejsca.
— Czy to całą drogę tak będziemy jechać? — spytał geometra, wstrząsany mocno, podziwiając równocześnie zdolność rosyjskich woźniców, która potrafi łączyć żółwią jazdę z trzęsieniem, wywracającem wnętrzności.
— Dojedziemy — uspokoił go woźnica — kobyłka młoda i rącza… Niech się tylko rozpędzi, to jej się potem nie zatrzyma. Wio-o, przeklęta!
Gdy fura wyjeżdżała ze stacji, panował już mrok. Na prawo od geometry ciągnęła się ciemna, zamarznięta, zda się, bezgraniczna równina. Gdyby się na nią skierować, to licho wie dokąd doprowadzi.
Na widnokręgu, tam, gdzie kończyła się owa równina i zlewała z niebem, dogorywała leniwie chłodna zorza jesienna. Na lewo od drogi, w mrocznem powietrzu widać było jakieś ciemne wyniosłości — może to zeszłoroczne stogi, a może i wioska. I geometra nie widział tylko tego, co było nawprost, gdyż całe jego pole widzenia zprzodu zasłaniały szerokie, niezgrabne bary woźnicy.
…Jakie tu jednak pustkowie — myślał Smirnow, starając się zasłonić sobie uszy kołnierzem