Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wasilewicz rzucił książkę, kopnięciem nogi przewrócił krzesło, potem chwycił je i zaczął niem rytmicznie łomotać o podłogę.
W tej chwili zadzwoniono. Alkoholik wstrząsnął się, jak na sygnał alarmu.
— Maich siabrou nia puszczaje żonka, — mruknął i legł na odłamkach doniczki.
Pani Pelagja pobiegła otworzyć. Weszła jej sublokatorka, czarnowłosa i czerwonogęba energiczna panna, córka jednego z wielu ongiś leśników olbrzymiego Wasilewa. Wpuszczono ją do domu, jak wspominek swojej okolicy, jako niedobitka własnego wielkopańskiego dworu.
— Ach, dobrze, że to pani, panno Antonino!
— A co, buszuje znowu? — spytała panna. Akcent rosyjski bił od niej jak zaduch kiszonej kapusty.
Pani Pelagja skinęła głową.
— On się jeszcze pani wstydzi — może pani go uspokoi...
Panna uśmiechnęła się w poczuciu swej wartości.
— Zaraz spróbujemy, — odpowiedziała, — mam ja tu takie lekarstwo, zaraz otrzeźwieje.
— Jest takie lekarstwo? Amoniak może?
— Lepsze. Bywały jeden człowiek z frontu nauczył.
Wasilewicz tymczasem tłukł jeden odłamek doniczki o drugi i z nieskończoną melancholją zawodził na chłopsko-białoruski, wyjący sposób:

Maja chwustka na pahodzie dujecca,
A moj miły na wajnie wojujecca...

Panna Antonina podeszła do niego.
— No, panie Jakim, chodźcie da mianie!
— Pójdę, psiakrew, pójdę, bo mi żona obrzydła. Niech przepada ze swoją cnotą! O, czuję ją tu, jak sznur na szyi! Abrydłoje żyćcio!