Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wadził go za cugle, jak wtedy, gdy towarzyszyła mu jasnowłosa dziewczyna. Dziś jej powie. Wszak wówczas zapłoniła się i spuściła oczy. Jakże niewymownie piękna była w onej chwili. Jak cudną linję tworzyły włosy nad skronią! Śmiał mu się świat. Fale nadbiegały i zrzucały grzebień białych pian na piasek nadbrzeżny. Niebieskie niebo jaśniało pogodą. Jasne łozy szeptały cicho falom swe sny i głaskały je rozwianymi włosami.
Na tle szaro-błękitnej wody ujrzał porucznik szafirowy pas. Niepojęta tęsknota ścisnęła jego serce. Zatrzymał się. Wypuścił cugle. Koń odszedł na trawę i zaczął ją skubać, objadając ze szczawiów same kiście nasienne i wybierając trawy soczyste.
Porucznik stał tuż przy wodzie na białym piasku. Fale z płaczem konały u jego stóp. I niosły, niosły coraz bliżej szafirowy woal...
Nareszczcie dojrzał. Chwycił się za głowę. Oczy boleśnie znieruchomiały mu w orbitach. Fale cicho złożyły na piasku ciało jasnowłosej dziewczyny.
Przypadł do niej. Była martwa, martwa oddawna. Napróżno powiedział jej wszystkie słowa najszaleńszej miłości, które rozpierały młodą pierś. Napróżno w rozpaczy błagał, by choć raz spojrzała niebieskiemi oczami...
Fale równemi rzędami nabiegały na brzeg. Nieutulony był ich płacz. Dziką rozpaczą grała głębia olbrzymiego jeziora...