Strona:Andrzej Strug - Jutro.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

...Szedł, a za nim ciskał ktoś kamienie. Przelatywały, warcząc w powietrzu, odbijały się, podskakując, o ziemię. On idzie, śpieszy się, udaje, że nie zauważa napaści, nie ogląda się za siebie. Kamienie warczą, mniejsza o to, niechaj sobie myślą, że się boję — nie, nie boję się, ale nie będę zważał, nie chce mi się — póki mnie nie trafią — ból w ramieniu, trafiono. A przecie się nie obejrzę! Kamienie lecą, warczą w powietrzu, z tyłu za nim gromada szydzących ludzi...
...Przemawia do tłumów nieprzejrzanych, zasłuchanych. Oczy, oczy, oczy chciwe, wlepione, nad nim czarny wysoki strop hali fabrycznej, na grubych, ciężkich łańcuchach zwisają grube, ciężkie żelazne klamry i koła. Wokoło półmrok, jakaś świeca za blizko, źle postawiona razi w oczy, mąci w myślach — musi, musi powiedzieć, musi potrafić wypowiedzieć to, czego chcą, na co czekają w skupieniu, z zatajonym oddechem — a on nie wie, nie wie! Szybko biegną słowa, głośno