Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Byliście przy tym, jak wyprawialiśmy na robotę Michała? Wyprawialiśmy go na tamten świat. Wiadomo było, że stamtąd niepodobna wyjść cało. Wy żegnaliście go z tą piękną waszą serdecznością, jak siostra, jak kochająca. Ja robiłem mu przykrości, plugawiłem drobiazgami, głupiemi żartami te ostatnie chwile. Jak wychodził, trzasnął drzwiami, mrucząc „bydlę“. Słyszeliście to słowo?
— Słyszałam.
— I pomyśleliście sobie to samo. Wy myślicie tylko o tym, że ginie kochany, swój człowiek. A ja — ja myślałem o tym, żeby ten człowiek nie zginął na darmo. Ja zawsze myślę tylko o tym, żeby się udało. Wyście Michała rozrzewniali, czarowali. To straszne niebezpieczeństwo! Ja widziałem, co się z nim dzieje. Trzeba go było otrzeźwić, potrząsnąć, postawić na ziemi, otoczyć głupstwami, przerywać tok jego myśli, które już opuszczały ziemię, wreszcie zirytować go, żeby klął i złościł się, żeby potrosze zapomniał, że zaraz zginie, żeby to pomieszać ze zwyczajnością, z prozą życia, z błotem, ze śmieciem... Żeby się zdumiał, że ktoś może być w ostatniej chwili takim cynicznym chamem, kiedy wyprawia się na śmierć kogo innego, a samemu się pozostaje. I poszedł, urażony głęboko. O — urażony... Czy to można wyrazić, co on czuł wówczas? A ja muszę umieć to znieść, muszę pozostać w swojej roli... Choć wiem... Bo wiem, że nie spotkam Michała tam gdzieś pomiędzy gwiazdami i nie powiem mu, co