Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z czwartej klasy j praktykował u wuja gdzieś aż pod Lublinem. A on? Ej, zobaczymy jeszcze! Wiedział niezbicie, że nie będzie też ani lekarzem, ani adwokatem, ani przemysłowcem, ani... To wszystko nie dla niego.
Wszyscy wiedzieli, że koleżanka Sława kocha się w nim nazabój. Wszyscy wiedzieli, że kolega Gzowski chodzi z tego powodu jak upiór i po trzeciej morelówce napomyka o samobójstwie i rzeczach cmentarnych. Widziano ich zawsze razem, zdręczonych, zawikłanych w tragiczne sieci. Marek głęboko chował swoją dumę z tego powodu. Sława była śliczną pannicą, królową wydziału prawa. Co jej się we mnie mogło spodobać? Zastanawiał się nad tem częściej, niż można się było do tego przyznać. Sprawdzał i w lusterku. Ale to, co się nazywa miłością, przejmowało go głęboką odrazą. Zrzadka we śnie nawiedzał go zapach perfum pani Chosłowskiej. Jej niski głos, jej migotliwe panujące oczy — ból, rozkosz, strach. Potem co było — ach, czyż było? — wszystkie kobiety i wszelkie z niemi amory wyobrażały mu się jako parodja ckliwa i do niczego nie potrzebna. Uniwersyteckie krakowskie zakochania, narzeczerlstwa i zerwania były to tylko śmieszne i nudne komedje. W wiosenne popołudnia chodzili na Błonia we troje z koleżanką Sławą i z jej cieniem. Bawił się tym tragicznym węzłem i dręczył rozmyślnie i ją, i jego. Niby to chciał ich oboje nauczyć rozumu, wreszcie skłonić, żeby się nareszcie pobrali. W istocie napawał się siłą i własną wyższością. Nigdy go nie uwikła kobieta.