Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wierzyć, to człowiek już skończony i nadludzko bezinteresowny Wymówił sobie jedynie owe tysiąc mszy za grzechy żywota. Owszem, możemy mu ich zafundować tysiąc pięćset.
— Ha — ha — ha... — ryhotał graf.
— Gdy Czechosłowacy cofali się za Ural ze złotym skarbem starego carstwa, zabranym w Kazaniu, kapitan był w armji admirała Kołczaka gdzieś w głębi Syberji. Rozkład białej armji, nieład na tyłach, panika ewakuacji, nieporozumienia z Czechosłowakami, walka o pociągi, dochodząca do starć zbrojnych — oto tło, na którem wszystko to było możliwe. Słowem, w tym zamęcie na bocznym torze jakiejś stacji, której komendantem był nasz kapitan, zatulało się i zostało kilkanaście wagonów czechosłowackiej zdobyczy. Wagony te zostały natychmiast rozgrabione przez ludność okoliczną i wnet zabrane przez nawałę dezerterów białej armji, którzy parli na wschód. Jeden jedyny wagon ocalał od rabunku, gdyż był załadowany beczkami cementu, a ocalał od zabrania, bo miał nadpalone osie. Traf, cud! Stałby sobie spokojnie na ślepym torze może do dzisiejszego dnia, ale zgłasza się do komendanta stacji, który też zbierał się już był do ucieczki, dezerter czechosłowackich wojsk kolejowych, zresztą Niemiec, i w najgłębszej tajemnicy zeznaje przed nim, co zawiera się w pewnej części beczek z cementem, które poznać można po żelaznych obręczach i jeszcze po jakichś tam znakach. W nocy zamykają się obaj w wagonie i szukają — jest zło^o w płytach i sztabach ze znakami mennicy państwowej, dwa-