Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gdyś nad Berezyną, kiedy to gnał, bywało, ciemną nocą naprzełaj po wertepach całemi milami, wykradłszy się z pułku z paru kolegami na wieść, że w siódmym DAK’U czy w dwunastej eskadrze lotniczej chłopcy „zafasowali“ przez sojuszniczą kontrabandę antałek prawdziwego Hennessy.
— Co to u was dzisiaj, panie Teofilu?
— Nic znowu takiego — panie i dranie.
Kiedy indziej mawiał o takich recepcjach „chamy i damy“. A więc „typy“ — warszawska granda w pełnym składzie. Właśnie tego mu było potrzeba na dzisiaj. W wielkim salonie, wytrzeszczonym nadmiernie jaskrawemi lampami, huczał gwar zagłuszający muzykę. Snuło się, zawalało drogę, siedziało i leżało po fotelach i kanapach mnóstwo panów frakowych, marynarkowych, czarnych, szarych, burych, szykownych i zmiętoszonych. Zbieranina kłębiła się i gadała jeden przez drugiego pijackiemi głosami. Pośrodku, w skąpem wolnem miejscu, kręciło się kilka par, przewijały się tualety zielone, ponsowe,. białe, łyskały obnażone ramiona i plecy. Monotonna, dudniąca, nito paryska, nito orjentalna, nuta „Pelikana“ wynurzała się chwilami ze zgiełku. Wszystko to wyglądało jakoś dziko, niepokojąco, irytująco na tle niedorzecznych tapet barwy ugotowanego raka, od której bolało w oczach. Marek oglądał się za gospodarzem, wreszcie przedostał się do jadalni. Przy stole siedziało jeszcze sporo ludzi, snać spóźnionych; tych obsługiwali wynajęci lokaje. Marek zastanowił się, ujrzawszy pod bocznym stołem obok kredensu bataljon pustych butelek. Na