Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zapadła, daleko... Zresztą zapomni, jak one wszystkie, dlaczego ma być lepsza? Już tu była z pożegnaniem, z astrami, może przed półgodziną, ale tędy droga, więc zatrzyma furmana, wysiądzie. Marek wiedział wszystko naprzód z niezbitą pewnością i czekał wyzywająco ale niezbyt odważnie. I nagle ustał ucisk w sercu, strach, złość. Jak słońce z za chmury, odsłoniło się w nim spokojne jasnowidzenie. Sama rozwinęła się scena ich niecofnionego spotkania. Słowa, których nie znał i nie miał w pogotowiu, wybiegły jak obce, niewiadomo skąd. Były one mądre i doskonale piękne. One mu dopiero pokazały, czem to było, że w najgłębszej swojej istocie ona i on już są nierozerwalną jednością. Napróżno szarpać się i miotać. Nie odmieni tego, co zasądzone w losach, ani jej ślepy upór, ani żadne choćby najgłupsze przeszkody życia. Nie obronisz przed szczęściem swoich ponurych smutków, ty szalona! Bezładne, obojętne wydarzenia, w których tonie dola człowieka, dla nas ułożą się same, sprawią cud osiągnięcia i wypełnienia. Czyż to, żeśmy się w życiu spotkali, nie było właśnie najtrudniejszym cudem?
A dalej jak ze złototęczowej księgi odwracały się jedna za drugą karty, malowane znakami szczęścia, głębi, piękności. Ich życie! Stopią się on — ona w niebywałego człowieka. Nowy Marek Świda dogoni i przegoni swój los, zadziwi świat. Ożyje, zaiskrzy się skarbami klejnotów zakopane w nim nienaruszone bogactwo. Bije słońce, bije gorący wiatr w purpurowy żagiel ich łodzi, ucieka brzeg znajomy,