Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niosło. Starodrzewna, sędziwa sosna, wyniosła, strzelista, z rozwichrzoną, szeroko na niebie rozpiętą koroną. Stanął zdumiony, jakby nie wierząc oczom. Oto miejsce, które jeszcze przed chwilą zdawało się nigdzie nieistniejącem, wyobrażonem miejscem ze snów pokręconych... Oto prawda — oto ona przed oczyma.
Jeszcze leżą na kupie suche gałęzie z czerwonem igliwiem, rąbane onego dnia w pośpiechu szablami dla zaznaczenia i uczczenia grobu. Ich poplątane kabłąki okrywają teraz nie kopczyk, który był tu usypany, lecz miejsce zaklęsłe, które zdradza tajemnicę tego. co stawało się pod ziemią, aż się dokonało. Spełniła się do samego końca potworność śmierci. Któż się ośmieli spojrzeć żywemi oczami na to, co po nim zostało? Kto się waży podjąć z miejsca straszny zewłok? Naruszyć świętość grobu? Obnażyć przed oczami żyjących, wydać na pastwę białego dnia utajoną w ciemnych czeluściach ziemi samotną okropność? Zdumiewała go nikczemna brutalność żyjących. Skroś ziemię dojrzał bezbronną wstydliwość tej mogiły. Nie godzi się patrzeć, nie godzi się widzieć nikomu, który go kochał... Jakże ona — ona, temi swojemi oczami?!
Z szeroko rozkopanego dołu wciąż i wciąż tryskał ku górze piasek. Jego wał zasłaniał pracujących ludzi. Opodal w cieniu wyprzężone konie pasły się u wozu i parskały wesoło. Śmiał się dzień przejasny, pogodny. Od chwili do chwili grudka ziemi, korzeń wyrzucony uderzał w skrzynię cynkową, leżącą tuż, i trumna odpowiadała jakiemś niespodziewanem echem, przenikliwie, jakby głosem samej śmierci. Pani Go-