Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nim zapamiętale stukał dzięcioł, z rozmachem kując w pień. Popatrzał na miłego ptaszka i poszedł w cichy las. Było tu obco i ponuro. Zgrozą zdjęła go bliskość tej mogiły, możliwość, że stanie nad nią znienacka, natychmiast! Zdjął go przelotny lęk dziecinny i przesądny. Głupstwo! Przystawał, rozglądał się po lesie. Trzasnęła gdzieś sucha gałązka. Marek ścierpł. Lada chwila z między pni wyjrzy widmo, porazi go umarłemi oczami, przewierci go nawskroś. Zmarły zna całą prawdę Dopiero w pobliżu tej mogiły poznał podłość swojej zdrady. Odprzysięgał się, klął się na wszystkie świętości. Nigdy! On nigdy w życiu...
Niespodziewanie wnet wyszedł z lasu — wydma! Siedzą tu i owdzie czarne jałowce. Wierny piach zda się zachował dotąd ślady ich koni... Tu stał szwadron. Marka poniosło rzewne, wielkie marzenie pamięci. O wojnie, o sobie dawniejszym, tęgim i dzielnym, jakim już nie jest i nie będzie nigdy. O trudach, przygodach, niespodziankach, o dzikiej wędrówce przez pola, lasy, w tętencie kopyt, w ochocie i zuchwalstwie, w trzasku ognia, w gromadzie towarzyszy, w masie wojsk... Wszystko minęło, zamarło już na zawsze. Jakże było wielkie! Oddał temu młode siły i wszystko, co miał w sobie najlepszego. Co mu zostało? Teraz czemże jest? Wzruszony dawnem wspomnieniem, z dumą i z żalem w duszy rozglądał się wokoło. Ożyły widma przeszłości, między jałowcami zaroiło się od ludzi i koni, stawili się wszyscy co do jednego i samego siebie też obaczył. I jak onego dnia, powtórzyło się to, co było, pociągnęło go, po-