Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

(czyli dostatnim chłopem), to pomyśl sobie o czemś lepszem. W każdym razie, dopóki ja będę żył, czy na dwudziestu włókach, czy na małem, niczego ci nie będzie brakowało. Tak poprzysiągłem ojcu na łożu śmiertelnem. Wiedział stary, co mówił w jasnowidzeniu ostatniej godziny. Tyś bowiem już zrobił swoje i za nas wszystkich i za takiego kapcana, jak ja.
Marek odgryzał się, jak mógł, gdyż w delikatnym swoim rozumie podejrzewał, że brat ironizuje, chcąc go wyrwać z próżniactwa i ku czemuś wreszcie nakłonić. Mylił się, był on za prosty na podobne finezje. Chodzili czasami w pole na „filozofję“, jak mawiał Kuba. Rozprawiali. Marek raczył czasami opowiedzieć to lub owo ze swoich przygód, albo z wojny. Chwile takie starszy brat miał sobie za wielkie święto. Słuchał z nabożeństwem, z otwartą gębą.
Zdarzały mu się godziny wypełnione nagą, najszczerszą pogardą dla samego siebie. Plątał się po domu, jak zatruty. Wychodził w pole, tam raziło go słońce, dolegało mu piękno ziemi. Wracał i rzucał się na wygniecioną kanapę. Zrywał się, żeby zatrzymać zegar, który go dręczył, zasłonić okno lub odsłonić. Rozglądał się po swojej izdebce wściekłemi oczami, porywał małe biedne lusterko, przed którem się golił, gdy przypadkiem dojrzał w niem swą obecność. Ale lusterka jeszcze nie tłukł. Chował je byle gdzie. Wystrzegał się rozpętania nerwów. Ani razu nie wyrządził w domu nikomu awantury i nikt się nawet nie domyślał, co się w nim dzieje. Wreszcie zaczął przypuszczać, że gnębi go podstępnie jakaś cho-