Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poczucie jego było zgoła nieustalone, właściwie żadne. Od wielu łat nie był już Czechem, był sobie poprostu c. k. „sztandowym“ kapitanem, a gdy armja i monarchja zawaliły mu się pod nogami, wprost z włoskiego frontu przybył ze swoim polskim pułkiem do Tarnowa. Odłożył sztywne czako z cesarskim bączkiem... (Gott erhalte, Gott beschütze Unsern Kaiser in der Schweiz), przywdział maciejówkę z polskim orzełkiem i niezwłocznie poszedł na Przemyśl. Mówił dość biegle w chłopskim języku (od Tarnowa), wymawiał z czeska, zaprawiając gęsto nieuniknionemi „fachwortami“. Odcięty wraz ze swoim bataljonem, dawał sobie radę, jak mógł, oganiał się i kąsał, z dnia na dzień wzbierając w siłę. Wreszcie sforsował sobie przejście przez Bug i przy tej okazji wchłonął zabłąkany szwadronek Marka. Dowiedziawszy się o szalonej samobójczej szarży Goślickiego, który rzucił się samopas w gęstwę nieprzyjacielskiej kolumny marszowej, długo kręcił krótką szyją w zdumieniu z wyrazem oburzenia, a nawet obrzydzenia. Marek, nie wiedząc, z kim ma do czynienia, usiłował mu to wyjaśnić i obronić oficerską cześć przyjaciela.
— Prawo oficera jest: on nigdy nie ma szarpać się! Co jedna sama skadrona w taki raz robić ma? Nogi za pas! To jest wojsko!
Wreszcie wprost wyznał nowemu dowódcy, że rotmistrz uczynił tak, bo chciał zginąć. Że tylko on jeden zginął, gdyż piechota poddała się natychmiast. Dlaczego to zrobił? Zaczął i o tem.
— Jezus, Marja! Tak robi dama z teatru, ale