Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znanego. Globtrotterka z „Cambodja“ wyrosła przed nim nagle i musnęła go przelotnie spojrzeniem, jak brzytwą. Zapomniana, zostawiła go w spokoju, dała mu odpocząć, aż zbliżyła się zapowiedziana data. Ach, nie zapomniał! Zawsze o niej wiedział. Snać ich przeznaczeniom były potrzebne te kilka miesięcy rozłąki. Dobrze się stało, że nie pognał wprost z nią do Kanady. Jego wyczerpanie, tęsknota za krajem, brak zaufania do dziwności podobnej wyprawy — można to było nazwać jak się chciało. Teraz wiadomo, że los tak nakazał, los tego chciał. Gdy przypomniał sobie ich pożegnanie, ostatnie słowa na dworcu, gdy jego pociąg już ruszał... Wiedział, że niema, nie może być i być nie mogło żadnych mocy, któreby utrudniały lub obaliły fantasmagorję niezawodnego ich spotkania. Oczy Marka zaiskrzyły się, zaśmiały.
— Jedynem winem świata jest burgund, pamiętaj o tem zawsze, zwłaszcza w trudniejszej godzinie. Myślę, że już cośkolwiek rozumiesz i wiesz?
— Nic nie chcę rozumieć! Dobrze mi tak. Już wiem, czego chcę.
— Doskonale, Napijże się jeszcze.
Marek pił. Na sali było rojno i gwarno. Dostatek, pogoda, humory. Jasno, pięknie, skala europejska, tualety. Wiele się gada i baje o polskich kłopotach i dolegliwościach, gdzieś tam we mrokach jak puszczyki pohukują trwożliwe ponurogłosy i lęgną się widma. Wolne żarty! Polska jest! Stoi mocno, a jej moc jest spokojna. Nerwy są, chleba wbród. Niewidzialna orkiestra przygrywała dyskretnie z od-