Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nym, i każdy sobie brał po jednej, i pocałunek składał przy tym na tej figurce kolorowej; potem do kancelarii wkraczał, gdzie właściciel czekał za biurkiem, aby osobiście wręczyć wtorkowy grosz, czyli złotówkę. I ja spod biurka wyłaziłem, aby dziadkowi pomóc. Otwierałem rulony z bankowymi pieczęciami i złotówki układałem w stosy. Wchodzili z ukłonem i Boga chwalili, i grosz przyjmowali z powagą jak hostię, do rąk się schylali pana właściciela, a ten dłonie skrywał wołając „nie trzeba”. Przyrzekali modlitwę o zdrowie i długie życie dobrodzieja, o szczęście dla wnuczka i firmy pomyślność. I dom opuszczali, szurając trepami, drewniakami stukając, kulami, laskami — dziadkowie w kapotach i babki w chuścinach.
Wśród nich było trochę wariatów, znanych w całym mieście. Skrzypek był jeden, co ulicami maszerował w krakowskim, regionalnym stroju, w brudnej sukmanie i w czapce czerwonej z oskubanym piórem pawim; długi był, chudy i niemowa — bełkotał tylko coś, kiedy złotówkę swą odbierał i skrzypki pod podbródek wciskał, aby nam grać.
— Nie trzeba! — krzyczał wtedy dziadek — idź sobie z Bogiem.
U kolan plątał mu się karzeł z bębenkiem, także w sukmanie i w krakusce. Ten nie mówił, tylko w bębenek swój uderzał cienką pałeczką, kiedy mu dziadek trybut wręczał.
Dama jedna przychodziła, którą dziadek żartobliwie nazywał panią prezesową. Na głowie miała dziwną banię z czarnej, lśniącej słomki, w kształcie hełmu; jej twarz porastał ciemny włos i brodawki ją znaczyły, do których miałem dziwny wstręt — dziwny, bo ostatecznie cóż wstrętnego w tych czarnych i kosmatych kropkach; płaszcz zrudziały, niegdyś czarny,