Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiedział — krzyczał dziadek i śpiewał piosnkę o indorze.
Co do mnie własną wersję miałem, tę najpiękniejszą, bo prywatną. I tak jest z każdym wydarzeniem — o żadnym przecie nic pewnego nikt nie orzeknie, bo w każdym udział ma fałszerstwo, które je zmienia i rozwija, jak to pisarz z powieściami czyni: życie się składa z opowiadań, które nawzajem sobie przeczą.
Klęskę więc poniósł dziadek — ja wygrałem. Jego od bramy odpędzono — ja przejechałem razem z wodzem przez całe miasto i defiladę kawalerii wraz z nim przyjąłem; mnie krzyczano „niech żyje” — dziadka wyśmiano w mieście i w domu. Zamówień w dalszym ciągu brakło, konie wciąż żarły, a furmani sarkali w głos i pili w sztok. Dziadek zrywał się gniewnie, laskę chwytał, gdy do biura doleciał ich chóralny śpiew. Radziłem wtedy:
— Zostaw, dziadku. Niech sobie piją. Gdy przestaną, nasz zakład rzucą i pójdą precz poszukać pracy rzeczywistej. Skłonność do pracy i porządku dobra jest wtedy, gdy potrzebna dla celów wyższych, naszych — znaczy. Te same cele mogą lenistwo zmienić w cnotę, pijaństwu nadać wartość czynu.
Siadał dziadek, wzdychał i weksle tylko podpisywał pod zastaw parcel i budynków. Ja żołnierzyków moich stawiałem w szeregi, w czwórki łamałem i ósemki, i tyraliery rozwijałem przeciwko kapciom starowiny. Potem ich palcem przewracałem, kazałem leżeć jak zabitym, aż im na powrót wstawać każę, i w pole lecieć z krzykiem „hurra”.
Pewnego dnia zapukał ktoś do naszych drzwi.
— Wejść — mruknął dziadek, a ja zamarłem: „Klient”?
Tak, jakiś szewc z dzielnicy Podgórz, zza Wisły.