Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z bzów i jaśminów oraz siatką z drutu odgrodzony od gospodarstwa. Pośrodku trawnik równo jak dywan przystrzyżony, wokół ścieżka i rząd irysów brzegiem ścieżki. Trzcinowe fotele ustawiano na murawie, dziadek w środku siadał, w melonie na głowie, w palcie z lodenu zielonego, owinięty kaszmirowym szalem w turecki wzór; na lasce obie dłonie wspierał i spod ściągniętych brwi patrzył w furtkę, jakby czekał, aż przyjdzie stamtąd ktoś prawdziwie ukochany i swoje miejsce zajmie w kręgu. Ogrodowe wieczory jeszcze bardziej były milczące od tych, które w jadalni odprawiano. Trzeszczała trzcina, gdy się kto poruszył, i czasem słowo jakieś padło o chłodzie albo cieple dnia, co odchodził. Ja na małym krzesełku u stóp dziadka siadywałem, w ciepłe kocyki owinięty i zawsze to uczucie miałem, żeśmy się zeszli coś rozstrzygnąć lub postanowić w mojej sprawie.
Aż raz — pamiętam — w taki wieczór, właśnie w ogródku... któryś z wujów kaszlnął i rzekł:
— Na mieście mówią, słyszał ojciec?, o jakimś nowym zarządzeniu w sprawie pogrzebów.
— Że hę?
— Zakaz, mówią, odprowadzania zwłok na cmentarz będzie wydany.
— Jak? — dziadek zwrócił powoli głowę w stronę zięcia.
— Mówię, com słyszał.
— To znaczy — dziadek rzekł — umierać już nie będzie wolno?
— Ha, ha — nieszczery śmiech wybuchnął i zgasł.
— Głupstwa gadasz — dokończył dziadek i łaskawie dodał: — moje dziecko.
— Nie! — podjął wuj nieustraszony. — Zwłoki mają być z domu odwożone prosto na cmentarz, tak by uwagi nie zwracały.