Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakże inaczej? Przecież kura cię nie zniosła ani inny ptak.
— Właśnie, dziadziu, spytać chciałem...
— Nic nie pytać! Przez okienko sobie patrz — krzyczał gniewnie — ja się zdrzemnę.
— Jaki, dziadziu, ptak?
— Żaden ptak, żaden ptak, będziesz duży, to się dowiesz, w szkołach cię nauczą o tym, teraz dość, ja śpię — drżały mu ręce, gdy melonik na nos wciskał i podnosił kołnierz palta.
Kłapał konik po nierównym bruku, kołysała się karetka, czasem szarpnął kary i uskoczył w bok. Dziadek spuszczał wtedy szybę, na tył głowy melon zsuwał, lżąc stangreta:
— Trzymaj w pysku, durniu głupi, i uważaj na te diabły!
Diabły — czyli samochody, których bał się koń.
A dziadek zasypiając znowu mruczał:
— Wszystko przejdzie. Moda taka dziś, jutro inna, a com zbudował, to zostanie. Jeszcze wrócą do mnie, prosić będą, żebym woził końmi. Bo co koń, to koń.
W rynku Dubiel stawał przed Hawełką. Sklep to był znany w mieście, stary; kawą pachniał i świeżą skórką z pomarańczy. Nad półkami w poprzek ściany wielbłądy karawaną szły ku oazie z palm zielonych. W sklepie mrok był, tłok i krzyk:
„Prosz... uprzejmie... Służ... uprzejmie... Cał... rączki uprzejmie...” — a nad wejściem złoty napis HAWEŁKA na czarnym, szklanym tle. Sklep ten znałem, bom bliźniaczkom nieraz towarzyszył przy sprawunkach. Z dziadkiem do sklepu nigdy nie wchodziłem, bo on z karetki nie wysiadał. Dubiel tylko z kozła złaził, a dziadek niecierpliwie patrzył za nim, mrucząc:
— Guzdrze się.