Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Umilkł nagle. Minister z pochyloną głową stał przed staruszkiem, który, zmęczony, ciężko dyszał.
— Pan chcesz, tego — rzekł minister — trach do wody?
— Chcę — odsapnął dziadek.
— Czemu?
Tu zmarszczył brew i nadął wąs, i na lasce, jak na szabli, wsparł się dziadek. Aż się cofnął członek rządu.
— Patrzcie, patrzcie — zaszeptano. — On! Marszałek! Jakby żywy. — I ten, i ów na baczność stanął.
— To w dawnych wiekach tak bywało — niepewnym głosem rzekł minister — że ktoś podobny do monarchy albo do wodza plemiennego, trach z nim w podziemia, razem z koniem... Ale do wody? Nie słyszałem...
— Na wodzie pomnik postawimy — wyszeptał dziadek wyczerpany. — Pośrodku rzeki, w pustce.
— Pomnik? Pośrodku rzeki? W grzęzawisku?
— Ułana — zaczął mówić dziadek, lecz przerwał. Ochrypł albo zgubił myśl.
— To ładnie nawet, ale jakoś... Nie ma zwyczaju topić zwłok. Protokół tego nie przewidział. Tu będą goście zagraniczni. Oczekujemy kilku królów, i wodzów paru, i marszałków... Na oczach świata, że tak powiem, utopić naczelnika państwa? Powiedzą, żeśmy barbarzyńcy. To w interesach nam zaszkodzi, a my tu budujemy COP, i w Gdyni mamy nowy port. I na wystawy posyłamy nasz drób wzorowy i maszyny. Myśmy są nowoczesne państwo, nie żadne tam pra — pra — tego...
— A duch? — zapytał z mocą dziadek.
— Co duch? — skrzywił się mąż stanu.
— Ducha, mówicie — chrypił dziadek. — Z ducha, duchem...