Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żę Krak, a potem córka księcia Wanda płynącej wodzie powierzyła swą cześć dziewiczą, gdy jej zagroził cudzoziemiec; tam, gdzie porachunków z losem dokonywali pradziadowie, pomost zbudujecie długi — na niezbyt wszakże grubych palach — na środek rzeki, jak ostrogę...
Brzękły ostrogi i pałasze. Wstali, co siedzieli dotąd. Do bocznej sali drzwi otwarto i stamtąd nowi weszli widzę — panowie w czerni i wojskowi, księża i panie w długich sukniach, i wokół dziadka tłum się zbierał. Szepty półgłośne i szemrania, a tu i ówdzie parsknął śmiech.
— Wyprowadźcież tego bzika — ktoś powiedział.
— A ten karzeł?
— Jego wnuczek, pono, mówią.
— Może pstryknąć dla kurierka?
— Albo oddać do muzeum.
— Matejce żywcem zwiali z płótna.
— ... królewskiej — mówił dalej dziadek powoli ręce w górę wznosząc.
— Co „królewskiej”?
— Rzeki, pewnie...
— na środek rzeki, która...
— toczy — ktoś podpowiedział — wody swoje.
— ...a na ten pomost chwiejny wjadę z moimi końmi dwunastoma — wprowadzę rydwan z trumną srebrną — wjedziemy razem na te deski, na wodę...
Tłum się rozstąpił. Jeszcze jeden wszedł do komnaty pan w żakiecie z gwiazdą orderu niżej serca.
— Minister — zaszumiało w tłumie.
— Co tu się dzieje? — spytał pan.
— Grabarz-poeta wizje snuje i ofiaruje swe usługi.
Dziadek nie widząc nic dokoła, na twarzy purpurowy, krzyczał:
— I dacie ognia z wielu armat... A potem trrrach!