Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dziadek wyłożył w prostych słowach swoje zamiary. Rzekł:
— Panowie. Właściciel jestem firmy, która od z górą stu lat, przez dziadka mego założona, służy miastu...
— To — rzekł ktoś — wiemy. Do rzeczy, panie, nagli czas.
— Dziś już nikomu niepotrzebny mój zakład i mój dom. Bezczynnie w stajniach konie stoją — białe i czarne, i kasztany — butwieją w szopach karawany, a ślubny atłas mole gryzą.
— Tutaj nie teatr, drogi panie.
— Ja jestem stary, umrę wkrótce, po mojej śmierci zakład weźmie mój wnuk jedyny — tutaj stoi — sierota z głową trochę dużą, lecz mądrą — oho, jak mądrą, moi państwo — Homera czyta i Szekspira.
— Prędzej, na Boga, mów pan swoje. Przed nami historyczna chwila. Wodza narodu grzebać mamy.
— Ja też historię opowiadam.
— Historię firmy i rodziny, a nie narodu, który przepaść odnalazł dzisiaj pod stopami, kiedy go osierocił Wódz, co ducha jego wcielał.
— Historię ducha opowiadam, który wędruje kędy chce i postać bierze coraz inną, kryje się, milczy, ale wraca, jak marnotrawny syn lub ojciec, co syna rzucił niemowlęciem, światami błądzi jako żebrak, żołnierz czy kupiec albo błazen, a wróci kiedyś, poda znak, zapuka w szybę, prześle list, snem wzruszy ciemnym lub podpowie słowo, lub czyn, lub tylko gest, i tak w nieodgadnionych głosach sierota znajdzie swój rodowód.
— Gdyby pan łaskaw był wyjaśnić...
— Chcę powieźć Wodza — odrzekł dziadek.
— To niemożliwe — odparł pan, który wysunął się z gromady. — Nie pańska rzecz historię grzebać. Kie-