Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

„Ach, mój miły, jakże mi przyjemnie.... jak mi dobrze...“
Po ostatnich stopniach ledwie szedł, zdawało mu się, że to są jakieś olbrzymie wschody, że ściany, poręcze, okna wąskie, stanowią śrubę bez końca. Już nie kobietę niósł, ale rzecz ciężką, okropną, przygniatającą go, którą co chwilę miał pokusę upuścić, cisnąć z gniewem, chociażby jej groziło zmiażdżenie.
Gdy przybyli na samą górę, rzekła otwierając oczy: „Już...“ on zaś pomyślał: „Nakoniec!...“ ale przyznać się do tego nie byłby w stanie... Bardzo był blady i obiema rękami przyciskał pierś, która się zdawała pękać.
To wspinanie się po wschodach przy szarawem świetle porannem, było ich całą historyą.