Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z poza góry, blaski jego różowe, zrazu na szczytach przeciwległych wyżyn zawieszone, coraz większéj nabierały siły i, spuszczając się szybko na boki gór, jasném światłem zalały wreszcie całą dolinę. Wietrzyk jesienny, przelatując po gałązkach drzew morwowych, otrząsał z nich suche listki i rzucał je na ziemię. Na prawo i na lewo w winnicach błyszczały czerwone już wielkie liście winogron; a pasy ziemi świeżo zoranéj odbijały ciemną swą barwą od żółtawych ściernisk, połyskujących kroplami rosy. Był-to obraz wesoły, lecz każda ludzka postać, która się na tém uroczém tle pojawiała, budziła litość i smutek. Od czasu do czasu ojciec Krzysztof spotykał obdartych, wynędzniałych żebraków, którzy, albo się już zestarzeli w tém rzemiośle, albo teraz dopiéro zostali przez nędzę zmuszeni do wyciągania ręki po jałmużnę. Przechodzili w milczeniu obok zakonnika, patrzyli nań z czułością, a chociaż wiedzieli dobrze, iż nic im dać w téj chwili nie może, bo żaden kapucyn nigdy się nawet nie dotknął pieniędzy, oddawali mu ukłon głęboki, dziękując za owę jałmużnę, po którą szli do klasztoru. Widok ludzi pracujących na polach był jeszcze bardziéj bolesny. Niektórzy siejbą zajęci rzucali ziarno z rzadka, skąpo, niechętnie, jak ktoś, co stawi na kartę rzecz niezmiernie mu drogą; inni kopiąc ziemię czynili to z pewnym wysiłkiem i leniwie przewracali skopaną glebę. Na łące, blada i wynędzniała dziewczyna, trzymając na sznurku przerażająco chudą krowę, patrzyła uważnie przed siebie i pochylała się śpiesznie, aby krówkę uprzedzić i zerwać tu i owdzie jakiś listek, który miał służyć za pożywienie dla jéj rodziny, gdyż głód nauczył już ludzi, że i trawą żyć można. Te sceny coraz bardziéj zwiększały smutek zakonnika, który szedł z tém bolesném przeczuciem, iż u celu podroży dowie się o jakimś nieszczęściu.
— Dlaczego jednak Lucya obchodziła go tak dalece? I dlaczegóż, zaraz na pierwsze wezwanie ruszył w drogę z takim pośpiechem, jakby go, co najmniéj, wzywał sam ojciec prowincjał? — I kim był ów ojciec Krzysztof? Musimy odpowiedzieć czytelnikom na wszystkie te pytania.
Ojciec Krzysztof Z*** mógł mieć lat blisko sześćdziesiąt. Jego ogolona głowa, na któréj, według przepisów, obowiązujących dla wszystkich kapucynów, pozostał tylko dokoła wąski krążek z włosów, od czasu do czasu podnosiła się na chwilę jakimś szybkim ruchem, w którym czuć było coś dumnego i niespokojnego, aby natychmiast znów opaść na piersi z wyrazem niewymownéj pokory. Długa, biała broda, zakrywając całkiem dolną część twarzy, podnosiła jeszcze bardziéj wybitne rysy górnéj części oblicza, którym surowy żywot zakonnika i umartwienia wszelkiego rodzaju, nadały wiele powagi, nic nie ujmując z ich wyrazistości. Dwoje oczu za-