Strona:Aleksander Szczęsny - Baśnie Andersena.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

otwarte, dopalała się przy niem złota kadzielnica, a z ogrodu zaglądał księżyc, oświetlając cesarza i sztucznego słowika u wezgłowia.
Biedny cesarz zaledwo oddychał; zdało mu się, że coś go śmiertelnie dławi. Więc otworzył z wysiłkiem oczy i ujrzał siedzącą na piersiach śmierć, która przywdziała jego złotą koronę, a w kościstych dłoniach dzierżyła jego złotą szablę i drogocenne berło. Naokoło zaś z załamków aksamitnej kotary wyglądały różne widziadła, niektóre straszne, inne zaś niebiańsko piękne.
Były to złe i dobre czyny cesarza, które się zjawiły, gdy tylko śmierć zasiadła przy konającem sercu.
— Czy przypominasz sobie? — szeptały jedne po drugich, — czy przypominasz sobie? — I opowiadały tak wiele, że zimny pot okrywał czoło cesarza.
— Nie chcę o tem wiedzieć! — wołał napróżno, — muzyki, muzyki! Niech uderzą we wszystkie wielkie gongi, aby to zagłuszyć!
Ale widziadła prawiły bezlitośnie dalej, śmierć zaś, jak najprawdziwszy Chińczyk, kiwała na to wszystko straszną głową.
— Muzyki, muzyki! — krzyczał cesarz, — mały, kunsztowny słowiku śpiewaj, coprędzej, darowałem ci tyle kosztowności, zawiesiłem ci odznakę złotego pantofla na szyi, śpiewaj więc teraz!
Lecz ptak milczał. Nie było komu go nakręcić, a bez tego nie mógł śpiewać. Śmierć zato wpatrywała się coraz uporczywiej w cesarza wielkimi oczodołami, naokoło zaś było cicho tak przeraźliwie cicho...