Strona:Aleksander Błażejowski - Sąd nad Antychrystem.pdf/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż to za procesja? — zdziwił się i wstał od stołu, by wyjrzeć na korytarz.
Zaledwie jednak otworzył drzwi, spotkał się oko w oko z komisarzem policji przynajmniej o głowę wyższym od niego. Cofnął się nerwowo do wnętrza pokoju. Za nim wszedł komisarz i dwóch ludzi w cywilnych ubraniach, prawdopodobnie wywiadowców policji.
— Czy pan Ludwik Karnicki? — spytał komisarz.
— Tak... to ja jestem — ale nie rozumiem dlaczego panowie tak bez skrupułów wchodzą do mego pokoju...
— Pan wybaczy, ale policja jest zawsze niedyskretna — odpowiedział komisarz, a w jego oczach zatliły się iskry złośliwości.
— A czy wolno mi przynajmniej spytać, czemu zawdzięczam te wczesne odwiedziny?
— Tylko zarządzeniu prokuratora, nie nasza wina — usprawiedliwiał się komisarz.
— Czego panowie sobie życzą?
— Z rozporządzenia prokuratury mamy przeprowadzić w pańskim mieszkaniu rewizję.
— Ale o co jestem posądzony? — zapytał, blednąc.
Komisarz policji rozłożył bezradnie ręce i z bolesną miną tłómaczył:
— Nie wiem. Jesteśmy tylko władzą wykonawczą, wykonujemy polecenia. Tu jest rozporządzenie na piśmie... — sięgnął nerwowym ruchem do kieszeni, wyjął ćwiartkę papieru i wręczył ją Karnickiemu.
Karnicki rozłożył papier, przeczytał rozkaz prokuratury, opatrzony podpisem Zabielskiego i pieczątką państwową.
— Widzi pan — mówił dalej komisarz policji, nadając swemu głosowi jakiś komedjancko-pieszczotliwy ton, że nie my ponosimy winę, a teraz proszę usiąść, a rewizję przeprowadzimy szybko i bez rozgłosu...
Karnicki wyjął z kieszeni pęk kluczy i wręczył je komisarzowi: