Strona:Aleksander Błażejowski - Sąd nad Antychrystem.pdf/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Karnicki zbladł, na białem czole wystąpiły mu gęste krople potu. Zerwał się z krzesła, chciał uczynić krok naprzód — nie mógł. Uchwycił silnie poręcz krzesła.
Trzysiński spojrzał z przerażeniem na twarz młodego autora, nie różniła się ona wiele kolorem od białego gorsu fraka.
— Dzwonek tak pana przeraził? — starał się żartować.
— Tak, ostatni mój dzwonek... — jęknął Karnicki.
Trzysiński podszedł bliżej i mruczał:
— Wstydź się pan. Tak nie panować nad nerwami. Wyglądasz pan, jakbyś szedł na ścięcie...
A potem chwycił Karnickiego pod ramię i pociągnął go w kierunku korytarza.
No, chodźmy do loży — pan odbierać hołdy, ja asystować.
Przeszli przez wąski, źle oświetlony korytarz, który odgraniczał widzownię od sceny. Karnicki szedł półprzytomny, tylko oczyma starał się przebić każdy kąt korytarza. Kilkakrotnie drgnął nerwowo, chciał z powrotem biec za kulisy. Trzysiński był szczerze ździwiony. Nigdy nie widział go w takim nastroju. Dotychczas Karnicki swoim znakomitym humorem odganiał zawsze tremę u aktorów. Przed każdą premjerą swej sztuki był niezwykle ruchliwy, sam kontrolował za kulisami każdy drobiazg i szczegół dekoracji, czy kostjumów. Dzisiejsza zmiana była niepokojąca. Bezwątpienia musiał przeżywać jakieś straszne przesilenie, nerwy młodego autora napięte były widocznie do ostatnich granic. Trzysiński obawiał się, aby nie pękły z takim hukiem, jak kilka dni temu na próbie. Zatrzymał się więc przed wejściem do loży dyrektorskiej i łagodnie parswadował:
— Jeśli rzeczywiście czuje się pan tak źle, to może wyjdzie pan teraz na powietrze...
— Wejdę... wejdę... — mówił Karnicki z jakiemś poddaniem się i rezygnacją.