Ura-ho!... ura-ho!... ura!»
Kto dziś zrozumie ten okrzyk, do czyjego on serca wpadnie i czyją krew poruszy? Przez limany ku morzu Czarnemu nie płyną czajki zaporoskie; ognie Synopy i Trebizondy nie rzucają postrachu na Wschód muzułmański; sułtan spokojnie używać może rozkoszy haremowych, Konaszewicze w grobach, przez stepy przeciągnął i znikł w nierozwianych tumanach, złożony na marach «Lach serdeczny;» — nawet echo wołań Bohdanowych w ciszę wsiąkło i umilkło, rozwiało się — na wieki!
Dziś pięknościami tych dum i szumek zaledwie wielki znawca formy zachwycać się może; przedmiot jest obojętny zupełnie; dziś zaledwie wraźliwa dusza poety i to zrodzonego tam, zatonie w mroku tych wspomnień, odtworzy obszary zielenią traw kołyszącego się stepu, niezrównaną pieśń fal Dnieprowych, ten okrzyk, który, że się powtórzy, był wiarą ostatniego piewcy Ukrainy.
O ile ta wiara przed pół wiekiem ogólną była, o tyle w dobie obecnej jeden jaskrawy okrzyk z niej nie został. Co umarło w rzeczywistości, odżyło w pieśni, ale, że pieśń zamknęła się w szczupłych granicach wspomnień miejscowych; że ze strun wielu wciąż o jedną tylko strunę potrącała, nie rozszerzyła skrzydeł, nie ogarnęła społeczności całej; stała się więc dziś niezrozumiałą prawie, dogorywającą w odosobnieniu, posągiem pięknym, lecz o kształtach niewyraźnych, barwach spłowiałych, dzwoniącym pustką wnętrza swojego. I nie znajdzie się już pieśniarz, któryby nawiązał zerwane struny gęśli Bohdanowej; — słuchaczów zabrakłoby. Bo nie dość dźwięków rozwiewnych, nie dość formy misternej; z nich powinna wyzierać twarz prawdy, dusza żywa, a tej już tam niema! «Ura-ho!» oddźwięku nie znajdzie, rumak Mazepy niespostrzeżony przeleci; innem korytem potoczyła się fala dziejów, rzeczywistość złotą maskę ułudy zdarła już z oczu.
W takich warunkach, w jakich żył i wychowywał się Bohdan Zaleski, żaden już pieśniarz ani żyć, ani wychowywać się nie będzie. Dumy lirników ukraińskich, będące zabytkami dawnej, rycersko-ludowej poezyi, ustąpiły miejsca psalmom i wogóle małej wartości pieśniom religijnym albo wyuzdanym śpiewkom, wzbudzającym śmiech gruby w słuchaczach. Przed kilku laty zmarł na Ukrainie ostatni z jej bandurzystów Werysaj, umiejący z tem narzędziem muzycznem obchodzić się, a wraz z nim i wspomnienia znikły o dawnej sławie kozaczej, o miłości czy nienawiści do lachów. Stoją jeszcze «chutory» po jarach i rozdołach, osłonione puchem śnieżystym kwiecia wiśniowego; mieszkają w nich znachory i znachorki, warzą ziela, odczarowują choroby różne, ale nie znajdziesz wśród nich Zuja, któryby wychował «paniątko», by krew własną, i karmił je «mlekiem dum i mleczem kwiecia.» Tu i tam błądzą jeszcze wspomnienia niepewne, upiory coraz bardziej zacierającej się przeszłości; ale choć cię uderzy na chwilę pieśń dawna o «wojewódzkim synu.» nie łudź się!... to tylko dźwięk pusty pozostał — uleciała z niej dusza.
Ze zmianą czasów, ze zmianą dróg, jakiemi rydwan dziejów się potoczył, zmieniły się pojęcia, zmieniło się życie na dawnej, Bohdanowej Ukrainie. Nie siedzą już tam zbitą masą dwory staroszlacheckie, przerzedzają się, nikną, uchodzą a z nimi pękają nadwątlając się wciąż nici tradycyi, nowo wytwarzają się stosunki, nowi rodzą się i przychodzą ludzie, w których sercach oddźwięku nie znajdzie «kwinta» Bohdana.
Obco nam dziś z jego pieśniami, choć tak niedawno tak swojsko brzmiała ich nuta. Ażeby