Strona:Adolf Pawiński - Portugalia.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dowy, ziemia i morze — a wreszcie i sam człowiek Spójrz ku niebu! Co za lazur przezroczysty rozlał się po tym górnym stropie! Jakże on pięknie odbija od téj szerokiéj, a płowéj smugi Tagu! Ani jednéj chmurki na niebie; tylko morze błękitu jasnego, morze bezdenne, którego nie zdoła objąć i ogarnąć źrenica nasza.
Po drugiéj stronie drogi, którą przebywamy w wagonie, odsłania się inny, ale również uroczy widok. Morze zieloności przed nami. Białe domki pływają wśród tych wieńców drzew i kwiatów, jak owe bajeczne wyspy na oceanach. Jakaż gęstwina! Jeden zwój na drugim. Dopiéroco oko spoczęło na lasku jasno-zielonawych drzew pomarańczowych, które swe szérokie korony niezbyt wysoko ponad ziemią wznoszą, a już je zwrócić trzeba ku tym krzewom ciemno-listnego, lśniącego lauru, które w nieskończonym szeregu mkną jedne za drugiemi. Tu bluszcz zwiesza swe powiewne sploty po żółtawym murze, tam obok strzela ku niebu amerykańska agawe, wśród rozłożystych, niby śniedź zielonawych liści. Z poza gęstwiny kwiatów, roślin i drzew przegląda ciekawie czerwono-ceglasty smug obnażonéj poza domkami gleby, która gdzieniegdzie jak szérokiemi skrzydły osłania morska sosna, co rozłożyste swe konary w piramidalne ułożyła kształty. Któż rozpozna, kto ogarnie, kto wyliczy — przy tym tak pośpiesznym rzucie oka — te wszystkie