Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nachodził się, namarnował nabojów i ostatecznie postanowił, że, zamiast pożądanych ptaszków, zaniesie Maryni dziś wieczorem bukiet suty z astrów, mieczyków, rezedy i fluksów. Z tą myślą zawrócił do domu, a marzył o Tereni, która miała tak piękne dołeczki około ust, że przechodzi wszelkie pojęcie — coś niewysłowionego.
W tem o kilka kroków przed sobą felczer spostrzegł sikorkę, tę figlarkę i wrzaskulę z czarnym łebkiem, złotym brzuszkiem i modro-popielatym wierzchem: „fit tra-ra-ra-ra!“ Siedziała na krzaku, fertała się, pokrzykiwała. Doktór nie mógł się oprzeć namiętności, z obu rur dał ognia i widział, jak przerażona ptaszyna z nadzwyczajnym pośpiechem wzbiła się w górne szlaki.
Trzeba było zdarzenia, że właśnie w tym samym krzaku przycupnął nasz bezuchy szarak, skończony Łazarz, któremu na ziemi pozostawało już niewiele godzin życia. Osypany ptasim szrótem, zdobył się jeszcze na tyle siły, ażeby wyskoczyć z krzaka i wydać z siebie ów przedśmiertny zajęczy lament, tak dobrze przypominający wrzask nowonarodzonego dziecka. Łoskot w krzaku, krzyk nagły, rozdzierający, przeraziły felczera do tego stopnia, że upuścił na ziemię kurzącą jeszcze dymem dubeltówkę i stał jak wryty z wytrzeszczonemi oczyma. Wnet jednak odzyskał przytomność umysłu,