Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W ostatnich dniach października — babie lato, pogoda aż miło i Chylecki wyszedł po południu ze strzelbą, ażeby strzelać ptaszki. Felczer obecnie już do Tereni robił oczko, a że Marynia z tego powodu zemdlała raz i drugi, przeto musiał rozmaitym jej zachceniom dogadzać dla świętego spokoju. Nadchodzą takie chwile, w których płeć żeńska mówi: „Daj mi dowód, że mię jeszcze kochasz!“ I jeżeli się ma obowiązek kochać, to dowód dać trzeba — rycerskość męska.
Marynia nauczyła się była w Grodnie, między innemi, ślicznej robótki, mianowicie układania z piórek ptasich — koszyczków, wachlarzy, girland i właśnie życzyła sobie, ażeby jej doktór dostarczył różnych ptaszków, mających piękne piórka. Należało zadosyć uczynić życzeniu, którego zaspokojenie — podług felczera — tak wyglądało: „A widzisz, ja o tobie pamiętam, chcę ci sprawić przyjemność!“ Panny, które przeczytały dużo romansów prozą i wierszem, umieją ocenić takie postępowanie i pomyślą: „On mię jeszcze kocha!“
Chylecki znalazł w olszynkach mnóstwo barwnych ptaszków: szczygłów, czyżyków, gilów, zięb, dzięciołów, krasek i innych, z ktorych wzorzysty kobierzec nawet mogłaby zróbić Marynia. Ale daremnie grzmiała jego dubeltówka; pogromca Sokołów nawet wróbelka nie zdołał zastrzelić na dowód swej miłości.