Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ozdobiony złotą obrączką i te szpony u nóg krzywe, ostre, jak ośm sztyletów u złocistych palców, gotowych chwytać, przebijać, szarpać. Nie, nie wybiła widać jeszcze ostatnia godzina starego gracza! Jastrąb wzniósł się i odleciał z powagą potężnego mocarza, która wygląda na ułaskawienie skazańca i zdaje się w takich razach przemawiać. „Daruję ci życie, nędzarzu!“
Przecież on nie przez litość nad zającem odleciał. Był syty, albo może osądził, że szarak jest jeszcze za silny i wstyd byłby przegrać walkę zawsze przywykłemu do zwycięstw. A kto wie, czy to nie wybryk fantazyi? On nieraz z gołębiami sobie igra, bawi go widać, gdy je nastraszy w powietrzu, rozpędzi. Zawsze to kawałek króla — niedalekie powinowactwo z gniazdem orlem. Tacy są wzorami wolności.
Wlókł się ten ósmy rok życia zająca, schodził w ostatniej niedoli zwierzęcej. Mimo to, szarak przetrwał zimę i przelatował w morzelańskich zbożach. Dopiero zgiełkliwe żniwa zapędziły go w kartofle, a gdy zaczęto i kartofle z pola sprzątać, musiał uchodzić do gaiku olszynowego. Tutaj niemoc z każdym dniem srożej go przysiadała i zanosiło się na to, że bezuchy umrze śmiercią naturalną, co się zającom rzadko kiedy zdarza.