Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brzuchem przewalony w bróździe nie miał siły dźwignąć się na nogi i także rozstawał się z tym światem.
Węglicki, zziajany, rozpłomieniony, na spienionym i prychającym wierzchowcu, obrzucił okiem pobojowisko, zasłane trupami dwóch psów, dał łydkę koniowi i poskoczył w kierunku wierzby, zasłaniającej felczera. Chylecki przewidywał, co ostatecznie nastąpić powinno, szybko nałożył naboje w obie rury, odwiódł kurki i z miną człowieka na wszystko przygotowanego, jak przystoi chirurgowi, wyszedł z za wierzby. Sam się przyznał szafarzowi, że miał zamiar zastrzelić wierzchowca, gdyby koniuszy śmiał podnieść nań rękę z harapem.
Zmiarkował widać Węglicki, na co się zanosi, osadził konia w miejscu i w oburzeniu wyrzucił tylko z siebie potok słów, lżących zarówno osobę jak zawód felczera: „Ty konowale lewatywami strzelaj! Brody gól, zęby rwij, szarą maść chłopom wcieraj, a nie chodź na polowanie!“ Niektórych obelg nie możemy tu powtórzyć.
Teraz koniuszy skierował wierzchowca na drogę, jechał kłusem i, mijając wózek, zwrócił się jeszcze do furmana z temi słowy: „Słowo honoru daję, przeszło tysiąc rubli szkody zrobił mi ten golibroda!
Felczer obejrzał Trezora, widział, że pies już prawie skonał i poszedł do wózka, upew-