Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czął sobie wylizywać bolące miejsca na brzuchu.
— Dzień dobry! Czy nie na polowanie? — zapytał Węglicki.
— Żeby to! Do chorej.
— A młoda przynajmniej?
— Organiścina z Gwiazkowa — słyszę — pięcioro dzieci.
— Czegóż ona chce więcej? Powinna umrzeć!
— Tfu! — splunął stary furman.
Węglicki spojrzał na felczera ze zdziwieniem jakby chciał powiedzieć:
— Jak to, wolno temu chłopu w taki sposób spluwać? On nas wyraźnie lekceważy.
Ale Chylecki wiedział, że z chłopów żyje i spytał:
— Jakże panu koniuszemu służy w tym roku szczęście?
— Szczęście — do czego?
— Do zajęcy.
— No, jak zwykle! — odparł koniuszy tonem człowieka zarozumiałego; — moje Sokoły nigdy nie puszczą kota... Myślałem, że mię doktór o inne szczęście pyta.
— Ile też sztuk wzięły Sokoły w tym roku?
— Wiesz pan, że niepamiętam dobrze — okrągłe dwieście, czy dwieście i jednę!
— Fiu, fiu, fiu!