Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odsadził od szyi swego wierzchowca, że z nim tworzył jakby literę X.
Był to Węglicki, znany nam już charciarz, „wypłosz“, niby rezydent, niby berajter — „koniuszy“ — jak sam siebie mianował — przy dworze pana na Kapuścinie; właściwie mówiąc, człowiek bez określonego sposobu do życia. Na wsi też zdarzają się tacy. Węglicki znał Chyleckiego, tylko trzymał się trochę zdaleka, jako szlachcic, który lekceważy wszelkie procedery i nie poniża się do pracy na chleb powszedni.
Rzecz dziwna, ci dwaj ludzie byli do siebie nadzwyczajnie podobni z fizyognomii, z usposobień, z upodobań. I Węglicki miłował się w myśliwstwie, a nie miał za szeląg szczęścia, gdy w miłości używał niezmiernego powodzenia. Piękne dusze spotykają się z sobą. Obaj ci ludzie posiadali bujną wyobraźnię, a ich opowiadania odznaczały się niezwykłą barwnością. Do Węglickiego to zastosował szafarz swoje powiedzenie: „Gęba u człowieka ma być prawdziwa, u psa — ułapna, u konia — powolna“. Jeżeli pan Kacper przebaczał Chyleckiemu wadę nieprawdziwej gęby, to przez wdzięczność za receptę walerjany.
Jeździec dopadł, krzyknął na charty: „Sa tu, Sokół! sa tu, Sokółka!“ Świsnął w powietrzu rozpuszczonym harapem i uwolnił od napaści biednego Trezora, który co tchu za-