Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po izbie — od drzwi do okna i napowrót. Pewnie z 5 minut trwała ta przechadzka, poczem szafarz znowu się znalazł przy framudze, znowu łyknął z flaszki i znowu przebiegał izbę. Ale tym razem chodził powolniej, a trzymał się prosto, sztywnie, starał się widocznie, aby zachować taką postawę. Kiedy trzeci raz zajrzał do flaszki, twarz filetowa zrobiła się karmazynową, postawa jego była jeszcze sztywniejsza, a chodził tak, jakby mu podeszwy co chwila lgnęły do podłogi.
— Źleee! O, źle! — mówił do siebie — tyfus plamisty! Tego tylko jeszcze było potrzeba... Strzelec nic nie robi, przepuścił dubeltówkę, pozwala kraść. Kucharz łże, wybiera na obiad tyle, że rotę nakarmić można... Cóż z tego, kiedy wszyscy widzą tylko szafarza?.. Ja jeden jestem solą w oku... Prześladowanie!
Poszedł do framugi, łyknął po raz czwarty i teraz już wcale nie mógł chodzić. Stanął nad łóżkiem, kiwał się i patrząc w ślepie rysiego łba, mówił z uśmiechem:
— Myślisz, żem pijany?
Obrócił się do szafy, groził palcem wypchanemu jamnikowi i bełkotał:
— Czego się na mnie patrzysz?
Usiłował stać prosto, wzniósł głowę, spoglądał po zawieszonych na ścianach łbach zwierząt i zapytywał:
— Kto powiedział, żem się upił?