Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

od ojca całą chytrość kłusownika i już sobie w tej chwili rozważał, czyby mu się przypadkiem nie opłaciło owo przewidywane połamanie kości za wydanie dubeltówki. Przytem zrobiłby na złość „staremu“, odwdzięczyłby mu się za odebrane tyle razy wały.
— Jakże to pan strzelec na przykład rozumie to wydanie do rąk dubeltówki? Zapytał Franek, folgując nieco nogom.
— Oddasz mi, synku, strzelbę, a ja ją czemprędzej oddam dworowi.
— I nic mi z tego nie przyjdzie?... Głupiemu gadać!
Dopiero Malwa zaczął chłopaka namawiać, prosić, przedstawiać mu, że on, stracił już zaufanie dworu, a teraz jeszcze może iść pod sąd i zostanie złodziejem, chociaż nigdy nikomu nic nie ukradł. Ale Franek im wyraźniej spostrzegał, ile Malwie zależy na odzyskaniu strzelby, tembardziej się zacinał i powtarzał:
— Mnie to na co? Nie chcę!
— Będziesz miał wielką zasługę u Pana Boga, że człowieka niewinnego wybawisz z tarapat! Dwór, widzisz, woła na mnie o dubeltówkę i jak nie oddam, powiedzą, żem ją sprzedał... Krętaczem, złodziejem zostanę.
— Głowa mię o to nie będzie bolała.
— Bój się Boga, posądek najniewinniej spadnie na człowieka!