Strona:Adolf Dygasiński - As.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakiejże to własności pan się zrzekasz?... Dochodzenie praw na drodze sądowej? Owszem, bardzo prosimy! A to doskonałe! Kupić psa od jakiegoś złodzieja i oddanie go właścicielowi uważać za łaskę!
Obie najstarsze siostry powstały teraz z kanapy, a za niemi uszykowały się niebawem trzy inne — i ta niewieścia falanga wyraźnie sprawiała takie wrażenie, jakgdyby chodziło o wyparcie wspólnego nieprzyjaciela. As także wychylił głowę z pod kanapy. Tylko jedna Morusieńka nie opuściła swego miejsca pod oknem, a w spokoju pełnych rysach dziewiczej twarzy przebijało niejakie pomieszanie; przynajmniej tak się wydawało panu Albinowi.
Wśród nieprzerwanego potoku słów, wypadających z ust „anioła-stróża rodziny“ i „inteligencji“, Zabrzeski nie miał możności przemówić ani słówka na swoją obronę. Najprzód Luta wytrajkotała wszystko, co tylko wiedziała o sądowej odpowiedzialności, przyczem nie omieszkała nadmienić poważnie o stosunkach swoich z Towarzystwem Przyjaciół Zwierząt. Potem zabrała głos Guta i na poczekaniu zacytowała przypadek kary sądowej, świeżo spadłej na jakiegoś winowajcę, który podpadł pod kodeks zwierzęcej kryminalistyki. Jednocześnie wszystkie pięć ławą zbliżały się coraz więcej do pana Albina; a on w pomieszaniu składał nieustannie ukłony i z kapeluszem w ręku krok za krokiem cofał się tyłem, przesyłając spojrzenia Morusieńce. Kiedy nareszcie uderzył piętą o drzwi przedpokoju, uważał za właściwe skłonić się z wielkiem uszanowaniem i rzucić okiem w kierunku okna po raz ostatni.
Wyszedł, a za drzwiami jeszcze słyszał wielki gwar niewieści, zmieszany teraz z triumfalnem poszczekiwaniem Asa.