Strona:Adolf Dygasiński - As.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

innego Karpowicz, stary zuch, który w niczem miał psi zawziątek! Wpadłszy po junacku na dziedziniec, z ogonem, wgórę zadartym, zabierał on się czem prędzej do sianożęcia, gdyż trawa bujna, piękna, smaczna i zapewne miękka dla starych zębów, obficie porastała przed dworem. Posilał się szkapa, nic a nic nie zważając na to, że go nieraz otaczały cztery psy, zawzięcie ujadające, a nie mające jednak nigdy tyle śmiałości, aby dopaść i zębem chwycić. Już tą pogardliwą obojętnością doprowadzał koń swoich przeciwników do ostateczności, widocznie drwił sobie z nich, jakgdyby miał przekonanie, że „pies szczeka, wiatr niesie“.
Psy najniezawodniej uważały Karpowicza za zuchwalca, którego koniecznie należało upokorzyć, gdyż zawsze napadały nań z ogromną zajadłością, srożyły się do upadłego, jakgdyby nie traciły nadziei, że go raz nareszcie zdołają poskromić i sromotnie z dziedzińca wypędzą. Te trzy sfinksy, leniwe w każdym innym przypadku, na jego widok zawsze z gorączkowym pośpiechem pędziły z pod pałacu, jakby im gniew skrzydła do nóg przyprawił i rozpoczynały nagankę. A Karpowicz — nic, tylko chrupał zębami i ogonem od much się oganiał. Dopiero, kiedy psy podostawały już chrypki, spieniły się od złości, a jemu się uprzykrzyła ta zaciekła wrzawa, wtedy stulał uszy, zadzierał wgórę ogon, łeb spuszczał nadół i po rycersku, w susach uderzał na psa, który był najbliżej. Napadnięty zmykał w ogromnym przestrachu, koń zaś gnał za nim, groźnie waląc kopytami o ziemię. Podczas tego harcu, Karpowicz wierzgał straszliwie, dając nieprzyjacielowi do zrozumienia, że przystęp i od tyłu wcale nie jest bezpieczny. Zapasy owe kończyły się zwycięstwem konia, mniej lub więcej krwawem; najczęściej jeden z psów, ucho-