Strona:Adolf Dygasiński - As.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Okazała małżonka żuła pierniki, ziewała i mówiła:
— Niema nic godnego widzenia! Lepsza zabawa na Saskiej Kiempie, a tu ani się pohuźdać, ani karuzeli!...
Kąskiewicza uderzył widok Asa; parę razy poprawił sobie na głowie cylinder, jakgdyby w ten sposób chciał w swym mózgu wzbudzić dawniejsze wspomnienia. Im dłużej się zaś psu przyglądał, tem lepiej ożywiały się obrazy, drzemiące w mózgu gdzieś pod progiem świadomości. Naraz zwrócił się żywo do żony, która właśnie oceniała okiem ubranie jednej znajomej z Aleksandrji, i rzekł głośno:
— Magdalena, widzisz ty, to przecie pies Swojewskich, ten As szelma, co pokąsał Pytę i com cię raz przez niego, łajdaka, zdzielił kijem!... Pamiętasz, Magdalena, tyś się wtedy przewaliła?...
Gdy te ostatnie słowa mówił, wykonał ręką ruch ku twarzy: widocznie w tej chwili zaswędział go policzek, na który onego czasu pani Kąskiewiczowa tłuściuchną swoją rączką przyłożyła małżonkowi kilka dotkliwych kataplazmów.
Szewc postanowił zemścić się teraz i, wsunąwszy między kraty parasol, począł nim szturchać wyżła. As zachował się tak, jakby wiedział, że przebywa w lwiej klatce: chwycił zębami silnie za parasol, wydarł go Kąskiewiczowi z ręki, wciągnął wewnątrz i szarpał na kawałki. Z tego powodu zrobiło się przed klatką w okamgnieniu ogromne zbiegowisko. Jedni stanęli po stronie Asa i wykrzykiwali:
— Dobrze pies zrobił! Po co go drażnić?
Inni trzymali znowu z szewcem, a oburzali się na psa:
— Jak to może być, żeby człowiekowi, który