Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na markiza. Ona, co mnie tak kochała miałażby się sprzeniewierzyć mojej miłości, miałażby zaprzeczyć wyznawanym przez siebie zasadom, dając się uwodzić zwodniczym blaskom światowej próżności, którą tyle gardziła? Nie, to być nie może!
— Ale zkąd pochodzi — dodawałem w myśli — ta coraz bardziej wzrastająca obojętność dla mnie, ten pewien chłód, który od pewnego czasu między nami panuje — to pewnie, ja sam temu wszystkiemu winien, ona ma tyle szlachetnej dumy, a ja ją zraniłem niesłuszną podejrzliwością, krzywdzącą jej charakter zazdrością, słusznie więc, że mnie karze za to.
Tak bijąc się z myślami, postanowiłem nie pozwolić sobie wydrzeć bez ostatecznej walki tego najwyższego dla mnie skarbu, serca Lodzi. Uzbroiłem się więc w cierpliwoćć, usiłowałem stłumić w sobie wszelkie uczucie żalu lub zazdrości, udawałem zupełny spokój i podwoiłem starań i attencji, by się tylko ile można najwięcej mojej Lodzi przypodobać.
Chcąc rywalizować na każdym punkcie, przebrałem się wedle najświeższej mody (krawiec mnie zapewniał, że tak ubrany mogę robić furorę) założyłem na nos binokle, które mnie strasznie żenowały, przybrałem maniery bien degagées, zacząłem wyłącznie posługiwać się językiem francuskim, starałem się być lekkim, ożywionym, dowcipnym, słowem przerobiłem się na człowieka zupełnie comme il faut.