Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale te słowa, wyrzeczone do markiza — wykrzyknąłem.
— Chciałżebyś — odparła — żebym go narażała na szukanie w tej głębi pamiątki, która przecież zastąpioną być może i na której podjęcie nie powinieneś sam nikomu drugiemu pozwolić?
Gdy zacząłem wyrażać niejakie powątpiewanie, czyby markiz w istocie poszedł był szukać na dno jeziora, matka, która słuchała moich zarzutów z coraz wzrastającem oburzeniem, nie mogąc już dłużej wytrzymać, przerwała:
— Jesteś poziomym człowiekiem, sam nie czując się zdolnym do podobnego kroku, sądzisz po sobie drugich, ale ja poznałam charakter markiza, wiem, że co powie, to wykona.
Na wszystkie moje dalsze zarzuty, zawsze się znalazła jakaś dobra racja w odpowiedzi.
Trzeba było pokazać — mówiły panie — że jesteśmy przecież ludzie z lepszego świata, umiejący żyć w towarzystwie. Grzeczność nasza dla tych panów była rzeczą zupełnie naturalną. Zresztą tak miłe towarzystwo powinniśmy wszyscy cenić i ty — dodawały, zwracając się do mnie — gdybyś nie był tak uprzedzonym, winienbyś czuć się szczęśliwym z tego poznania i skarbić sobie przyjaźń tak szlachetnego i dystyngowanego członka jednego z pierwszych rodów w Europie. Ale ciebie opanowała niska zawiść, zląkłeś się wyższości, którą w nim widzisz pod każdym względem i ośmielasz się jeszcze brać za złe nam i Lodzi, że mu